avatar

Ula z miasteczka Kraków

Na rowerze mam przejechane 31340.87 kilometrów w tym 681.60 w terenie.





Gminy zaliczone:



button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

button stats bikestats.pl

button stats bikestats.pl

button stats bikestats.pl

Darmowy licznik odwiedzin
licznik odwiedzin

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy koszulka.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Sierpień, 2012

Dystans całkowity:1345.23 km (w terenie 49.60 km; 3.69%)
Czas w ruchu:85:39
Średnia prędkość:15.71 km/h
Maksymalna prędkość:68.60 km/h
Liczba aktywności:26
Średnio na aktywność:51.74 km i 3h 17m
Więcej statystyk
  • DST 114.45km
  • Czas 07:16
  • VAVG 15.75km/h
  • VMAX 50.60km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

podjazd w operze

Piątek, 31 sierpnia 2012 · dodano: 17.09.2012 | Komentarze 0

Dzień wcześniej umówiliśmy się na godzinę 7 rano na pożegnanie. Pożegnanie i poznanie, bo żona Rolfa, która w czwartek była do późna w pracy, już na nas oczekiwała. Pomachaliśmy na pożegnanie, zapisaliśmy adres, planując skrycie, że za ciepłe przyjęcie, serdeczność i otwarcie drzwi swojego domu dla obcych ludzi spróbujemy podziękować ;) To niesamowite, że ktoś ot tak spotkany na ulicy, zaprasza cię do siebie. Wiara w ludzi od razu powraca :D

Ruszyliśmy na wskazaną przez Rolfa drogę, która wiodła stromo pod górę, po korzeniach i kamieniach, więc szybko daliśmy sobie spokój z walką z podjazdem. Skupiliśmy się na wtarabieniu. Przy dróżce można zobaczyć zrekonstruowane urządzenie, którym 200 lat temu przenoszono między jeziorami drewno, które ostatecznie trafiało do Oslo. Bale były transportowane przez przenośnik napędzany dwunastoma kołami wodnymi. Urządzonko pokazał nam dzień wcześniej Rolf i opowiedział co i jak :)

No i jechaliśmy dalej między jeziorami, przez piękny las. Było chłodno i rześko, zwłaszcza na zjazdach :) W sumie to jak popatrzyć na przewyższenia to był jeden wielki zjazd :D cudowny i to po szuterku 20 km.

Do Oslo mieliśmy dosłownie parę km normalną, nudną jak flak z olejem drogą. Przez miasto prowadził tajemniczy szlak, który raz był poprowadzony ścieżką rowerową innym razem normalną drogą więc trzeba było być czujnym, żeby się nie zapędzić gdzieś w kozi róg nieznanych zakamarków dużego miasta. Przetoczyliśmy się sprawnie przez zatłoczony Park Vigelanda, najczęściej odwiedzane miejsce w Oslo. Setki Japończyków. Tacy dwaj skośnoocy, stali i gapili się na mnie, jakby nigdy baby na rowerze nie widzieli i obgadywali perfidnie. Platfusy jedne!

Michał nie cierpi zwiedzać, a zwiedzanie na rowerze, zauważyłam, wzbudza w nim wiele emocji - negatywnych. No ale jak już przybyliśmy do tej stolicy naszego norweskiego świata, to czemu się nie pokręcić po mieście. O jak źle i niedobrze było z tymi samochodami, światłami, korkami, wszystkim tym miejskim. Przeciskaliśmy się w poszukiwaniu ratusza, dobra zaliczyliśmy. Popatrzyłam na Miśka, a mina jego mówi ")**&^%$#@@#A!". To jeszcze tylko sklep z pamiątkami i tylko jeszcze operę zobaczyć, bo to muszę zobaczyć. I w tym sklepie z pamiątkami...obietnica sprzed dwóch lat została spełniona. Został zakupiony dla mnie sweter w norweskie wzorki i takie tam różne bohomazy :D Szczęście! ratatatata moja nowa kreacja :D

A znaleźć operę wcale nie było tak łatwo, bo w jej okolicach trwa przebudowa drogi, krążyliśmy i krążyliśmy. Aż w końcu budynek objawił się w całej okazałości :) Piękny. Misiek od razu wjechał na samą górę, nie zdążył przeczytać informacji, że nie wolno jeździć na terenie budynku rowerkiem. Ja do niego macham żeby złaził, On do mnie macha żebym przyszła... No i klops. Chyba się domyślił, że coś jest nie tak bo zjechał w końcu. Zrobiliśmy operowy, godzinny postój na Marie z dżemem - jak zwykle.

Wyjechaliśmy z Oslo za szlakiem prowadzącym do Moss, który był równoległy do drogi E6. Udało się tam trafić do Norwegian Outlet, królestwa wyprzedaży. O mateczko jak tam tanio było, nawet taniej niż w Polsce. Zrobiliśmy małą rundę, ale nic nie wpadło nam w oko, no i rowery zostawiliśmy nie przypięte... No i obiecaliśmy sobie tu wrócić :D

W końcu zaczęliśmy rozglądać się za miejscem na namiot. Zaznaczonych na mapie pól kempingowych jakoś nie znaleźliśmy. Udało się nam za to dotrzeć do miejscowości SUN, położonej nad morzem. Misiek poszedł do sklepu na szybkie zakupy i zasięgnąć języka jak dojechać do Moss, bo tam gdzieś jest kemping. Chłopak ze sklepu poradził nam, że nie opodal jest fajna miejscówka nad wodą, gdzie można się rozbić. Trochę się obawiałam, bo tak prawie w centrum wiochy się rozbijać z namiotem to kiepski pomysł. Ale gość powiedział, że jakby ktoś przyszedł do nas i chciał nam wmłócić to mamy się powoływać na niego, tzn na Hassana vel Simba ze sklepu EuroPris :D No i posłuchaliśmy Hassana - na szczęście, bo miejsce okazało się na prawdę super. Widok przedni, prawie idealnie równo, spokój, co prawda nie było wody słodkiej tylko morze słonej co oznaczało brak ciepłej kolacji, ale i tak było pięknie.
Na wieczór kanapki z makrelką w pomidorach, pasta z kawioru - słona jak cholera i bez wyraźnego smaku,no ale z kawioru. I pojawił się Wojtek. Tajemniczy gość usiadł najpierw parę metrów dalej, aż w końcu podszedł i zagadał. Okazało się, że Wojda z Czech - nasz brat z za południowej granicy podróżuje po Europie stopem. Od miesiąca. Jego trasa biegła z Czech, przez Polskę, Litwę, Łotwę, Estonię, Rosję, Finlandię, Norwegię, a dalej przez Szwecję, Danię, Niemcy do domu na południu Czech. Plotkowaliśmy sobie, po angielsku bo w brew pozorom, z Czechem nie tak łatwo się dogadać po polsku :D Opowiadaliśmy sobie przygody, każdy ze swojej bajki. Wojtek tydzień wcześniej spał na Nordkapie, gdzie słońce nie zachodziło. Ludzi spotykał tylko życzliwych i pomocnych, czy to w Norwegii, czy w Rosji, czy w Polsce. Ze sobą miał mały plecak, namiot, śpiwór i parę butów. Skarżył się, że dzień wcześniej rozsypały mu się sandały :) Wojtek podróżnik, student z praskiej polibudy. Zaprosił nas do siebie, a my go do Krakowa, może kiedyś nas odwiedzi :D
Już po zmroku rozbiliśmy namiot na trawce, Wojtek swój na plaży. Noc była piękna, księżyc świecił jak szalony.


maszyna do wyciągania drewna




TyriFjorden


nad jeziorkiem




Park Vigelanda


Japończycy nie tylko robią zdjęcia ale i są na zjęciach







Teatr Narodowy im. H. Ibsena


Ratusz




jedzie!!











  • DST 77.53km
  • Czas 05:17
  • VAVG 14.67km/h
  • VMAX 48.00km/h
  • Sprzęt noname
  • Aktywność Jazda na rowerze

Rolf - long distans biker

Czwartek, 30 sierpnia 2012 · dodano: 16.09.2012 | Komentarze 0

Składaliśmy namiot w deszczu, który to już raz ;) nie pamiętam. Do mokrego wora go. My znowu opatuleni we wszystko przeciwdeszczowe. Misiek w kurtce z dziurą na plecach, ale szczęśliwie plecak chronił go od zupełnego przemoczenia. Dziurę w gaciach załataliśmy grubą taśmą klejącą i ta naprawa była skuteczna. Na szczęście
deszcz nie trwał długo. Spokojnie mogliśmy się toczyć w stronę Honefoss. Kupiliśmy dla wzmocnienia 2l soku jabłkowego, spożyliśmy na miejscu. Był to wyczyn brzemienny w skutkach, bo tak mnie później brzuch bolał, że siedziałam w rowie i nie mogłam się ruszyć na krok, a już na pewno nie jechać. Odpoczywałam kilka razy po drodze zbierając siły na dalsze pedałowanie. Dopiero po zjedzeniu dwóch lodów mi przeszło, no i może tabletka przeciwbólowa trochę pomogła :)
W Honefoss mieście zatłoczonym i już nie słitaśnym, szukaliśmy szlaku rowerowego do Oslo. Miśka, który jechał sam na ścieżce zagadnął Pan Norweg, który zaproponował, że pokaże nam, którędy można dostać się do Oslo przyjemną drogą. Jechaliśmy razem przez 15 km do jego wioski ASA. Rolf, bo tak miał na imię nasz wybawca jest nauczycielem i każdego dnia jeździ do pracy 18 km w jedną stronę po górkach i pagórkach otaczających Honefoss. Okazało się, że też jeździ z sakwami, przemierzył trasę od Litwy, przez Polskę, Słowację i dalej do Grecji w pojedynkę. O Polsce powiedział, że to długi, płaski kraj :) a jedyne góry jakie odwiedził to Tatry, które mu się bardzo podobały. Opowiedział nam dużo ciekawostek o Norwegii, odpowiedział na morze pytań, aż mi głupio było bo to wyglądało trochę jak przesłuchanie. Zaprosił nas do siebie i zaproponował nocleg. Nie bardzo chciałam zawracać mu głowę, szczególnie że mówi się o Norwegach jako o ludziach skrytych i nie koniecznie skorych do bliższych kontaktów z obcymi. Ale jak powiedział, że będziemy mieć swój domek i otworzył jego drzwi, od razu się zgodziłam :D Także mieliśmy swoje hytte z kominkiem i dowolną ilość drewna do puszczenia z dymem. Dostaliśmy na wieczór po butelce domowego piwka, które Rolf sam waży. Później gospodarz zabrał nas na małą wycieczkę po swojej farmie. Dom - tradycyjny, pomalowany na bordowo, białe okiennice, duży taras...w środku przytulnie, kuchnia pełna przetworów...W szopce kolekcja rowerów i biegówek. Poplotkowaliśmy trochę. Było bardzo przyjemnie :)
Napaliliśmy w piecu i siedzieliśmy w ciepłej przytulnej chatce snując plany na dzień następny.


a tu gościliśmy



  • DST 83.41km
  • Czas 05:09
  • VAVG 16.20km/h
  • VMAX 54.98km/h
  • Sprzęt noname
  • Aktywność Jazda na rowerze

słonecznie :)

Środa, 29 sierpnia 2012 · dodano: 16.09.2012 | Komentarze 0

Oj pobudka była wczas tego dnia, bo o 7 już się zajadaliśmy śniadankiem, ale że tempo potrafimy mieć wolne wyjechaliśmy dopiero po 11.30. Posprzątałam hytte, Misiek wymienił łańcuchy, poprawił mi hamulce, bo nagle chyba przez ten deszcz wszystko przestało działać. Jeszcze kompanko i już na rumakach mkniemy z zadowolonymi gębami. A pogoda jak marzenie :D
Trafiliśmy fajny szlak rowerowy dookoła Mjosy i nim jechalliśmy do Gjovik. Widoki na jezioro cudne, zboża jeszcze nie zebrane z pól, zupełnie jak dwa lata temu gdy jechaliśmy po drugiej stronie jeziora.
Po kilku podjazdach trafiamy w końcu do miasta, znowu się kręcimy, zakupy, Sport 1, odpoczynek. Gjovik to jedno z trzech największych miast położonych nad brzegami Mjosy. Na potrzeby igrzysk olimpijskich w 1994 wykuto w skale halę sportową. To największy tego typu obiekt sportowy położony pod ziemią. W przeszłości słynęło bardziej z hut szkła, których obecnie budynki stanowią jedną z atrakcji turystycznych.
Zmykamy na drogę nr 33 i klops! Tunel i zakaz wjazdu dla rowerów ;/ Mimo, że faceci w samochodzie machali nam żeby jechać dalej, łamiemy się i zawracamy, Misiek był dobrym nawigatorem i udało nam się sprawnie wyjechać z miasta. Jedziemy równoległą do 33 wiejską drogą. Jakoś takoś mi się źle jechało, niby po płaskim, ale przełożenia mówią co innego, a może siły mnie opuściły. Żeby za bardzo nie zboczyć z trasy musieliśmy wjechać z powrotem na droge nr 33, przy wjeździe stał znak z zakazem ruchu dla rowerów. Szlak by to trafił! Dawaj na wiejską ścieżkę i do następnego wjazdu. A! i tu znaku nie było :D Nie jechało się komfortowo, bo nie dość, że podjazd to jeszcze ciężarówy wszelkiego kalibru, czasami nie było za dużo pobocza żeby się schować...
Zjazd i w końcu Randsfjorden, wspaniałe jezioro, z tego co piszą na Wikipedii, zamarza w całości, musi być nieźle bo ma 138 km kwadratowych powierzchni. Hah!
Ok 10 km drogi wiodącej wzdłuż jeziora było przebudowywane, jechało się na zmianę po żwirze, po asfalcie. Spotkaliśmy tam rodaków :) pierwszych, z którymi udało się pogadać ;]
Namiocik rozbiliśmy nad samą wodą prawie. Mieliśmy wszystko co potrzeba, kawałek równej gleby pod nasz domek i wodę do picia.



chatek


most na Mjosie, przejazd do Hamar


sielsko




Gjovik




Randsfjorden




Randsfjorden


codzienne gotowanie




Bardzo ładne przewyższenie też tu się objawiło


  • DST 49.70km
  • Czas 03:21
  • VAVG 14.84km/h
  • VMAX 39.90km/h
  • Sprzęt noname
  • Aktywność Jazda na rowerze

Miedzy Lillehammer a Gjøvik

Wtorek, 28 sierpnia 2012 · dodano: 28.08.2012 | Komentarze 5

Udało nam się wydrukować 4 najważniejsze strony na świecie, karty pokładowe na poniedziałkowy lot do domu. W L. odwiedziliśmy kilka sklepów sportowych :) i rema'e 1000, gdzie kupiliśmy "fiskeboller" (rybie kulki), które zjedliśmy już na obiadek. Teraz siedzimy w hytte, suszymy się i przeczekujemy deszcz. Jak jechaliśmy, w stronę Gjøvik, zagadnął nas norweg na rowerku i w
strugach deszczu ucieliśmy sobie pogawędkę o podróżach rowerowych.
To było live from Norway :D

Padało. W kilka chwil dotoczyliśmy się do centrum Lillehamer. Śliczne miasteczko, drewniana zabudowa, strome ulice, dużo kwiatów...Do tego wspaniałe jezioro Miosa, największe w Norwegii. W 1994roku rozgrywały się tu zimowe igrzyska olimpijskie, w mieście znajdują się skocznie narciarskie i wioska olimpijska. Niektóre zawody odbywały się też w sąsiednich miastach. W 2010 roku odwiedziliśmy Hamar ze słynną halą sportową w kształcie odwróconej łodzi wikingów.


Oczywiście cały czas padało. Padało jak wyjeżdżaliśmy i padało jak jechaliśmy nasze biedne 40 km. Ale to już nie była mżawka, ani chmura Kapka to był paskudny, norweski, solidny deszczor.
Po tej wodnej męczarni i przemoczeniu butów po raz kolejny znaleźliśmy pole kempingowe. Pani w recepcji nie była zaskoczona, że chcemy wynająć chatkę, a nie rozbijać namiot :D 360 koron i parę metrów kwadratowych, gdzie nie pada stało się naszym królestwem na prawie 24h.
Cudownie popołudnie spędziliśmy gotując fiskebole kupione za kilka koron. Rybie kulki z puszki, do tego makaronik i sos pomidorowy, nawet zjadliwe to to było. Misiek siedział znowu na necie, a ja czytałam broszury o różnych zakątkach Norwegii, których nazbierałam kilka kilogramów w różnych punktach informacji turystycznej :D
Wysuszyliśmy wszystko na pieprz na kaloryferach i wyspaliśmy się prawdziwie po królewsku :D

Podczas całego dnia zrobiłam tylko jedno zdjęcie, na przystanku. Zdjęcie przedstawia mnie i Miśka, ja udaję zadowoloną z deszczu, Misiek - jak dobrze się wpatrzyć jest nieco zirytowany :D Żołnierze deszczowego hardcoru :D walczą do oporu haha.





  • DST 84.37km
  • Czas 05:51
  • VAVG 14.42km/h
  • VMAX 57.90km/h
  • Sprzęt noname
  • Aktywność Jazda na rowerze

Peer Gynt vegen

Poniedziałek, 27 sierpnia 2012 · dodano: 14.09.2012 | Komentarze 0

W nocy było zimno przeokrutnie i najlepiej się spało już po wschodzie słońca, dlatego leniuchowaliśmy prawie do 9 rano. Później śniadanko, kompanie, zakupy w miasteczku i jak zwykle odwiedziny w sklepie sportowym. W czasie norweskich podróży nie ominęliśmy ani jednego sklepu z ciuchami w góry, który stanął na naszej drodze :) Do wyboru były na ogół dwa: Sport 1 albo G-sport, ceny w brew pozorom wcale nie były drastyczne.

Super się jechało... przez las, prawie po płaskim ;) szuterkiem, później asfaltem... No i później zaczęło się sapanie, jęczenie i oczekiwanie na kolejne kostki czekolady, które dodadzą siły na podjeździe. Dłuuuuugoooooo się toczyliśmy pod górę. Nie chciało nam się jechać, może dlatego, że były to ostatnie góry jakie mieliśmy odwiedzić w Norwegii, a może dlatego, że było pierońsko stromo.

Pogoda była jak marzenie, niebo bez chmur, cieplutko. A na płaskowyżu czekały na nas jeziora i sielski krajobraz. Na ogromnych połaciach rozrzucone były domki z zieloniutką trawą na dachach, a góry znów ciągnęły się po horyzont. W końcu w Farenhoy trafiliśmy na drogę Peer Gynta. Bohater Ibsenowskiego dramatu, miał przemierzać tą drogę, po tym jak został skazany na wygnanie po porwaniu Ingridy, która należała do innego. Do wybranych scen dramatu inny słynny Norweg - Edvard Grieg napisał fantastyczną muzykę. Więc jakby na to nie patrzyć trafiła nam się ścieżka litaracko-muzyczna :)
Planowaliśmy zostać na noc gdzieś nad jeziorem. Zjazd jednak nas skusił ;/ i jak już zaczęliśmy się toczyć na dół, trudno było się zatrzymać. Minęliśmy duży ośrodek narciarski, fantastyczny kurort, wszystko kolorystycznie i architektonicznie pasowało do natury, gór i lasów. Wspaniale byłoby odwiedzić to miejsce zimą, bo oprócz tras zjazdowych, oznaczono wiele tras na narty biegowe. Aż miałam ochotę nauczyć się jeździć na nartach :D ;D

Było z góry prawie do samego Lillehamer. Chociaż w jednym miejscu był jakiś przedziwny zjazd, którym się nie dało zjeżdżać bez pedałowania, a na pewno było na dół. Coś było popsute :D Rozglądaliśmy się za polem namiotowym, bo byliśmy pewni, że przed miastem nie uda się znaleźć miejsca na nocleg. Prawie na przedmieściach Lillehamer, tuż nad brzegiem rzeki wypatrzyliśmy małą polanę. Hah! Trawę wydeptaliśmy i spało się jak na wygodnym wyrku.


poranek :)


dawny most kolejowy














taki domek, taki maluśki do zamieszkania w górach dla Michała i Ulci




Peer Gynt vegen






skeikampen


skeikampen







  • DST 109.30km
  • Czas 05:47
  • VAVG 18.90km/h
  • VMAX 61.79km/h
  • Sprzęt noname
  • Aktywność Jazda na rowerze

Rondveg

Niedziela, 26 sierpnia 2012 · dodano: 14.09.2012 | Komentarze 0

Paskudny to był poranek, deszcz, wiatr i zimno. Góry skryły się w chmurach. Zbieraliśmy się szybciutko z nadzieją, że jak wyjedziemy z gór znajdziemy słońce. Tymczasem droga przez wiele kilometrów wiodła przez płaskowyż. Jechaliśmy wzdłuż rzeki i jeziora, oczywiście towarzyszyła nam chmura Kapka. Dopiero popołudniu pogodna znacznie się poprawiła. Droga Rondveg pięła się lekko ku górze, a na krótkim odcinku nawet bardziej niż lekko, bo nachylenie sięgało 12% :)
Dalej czekał nas już tylko zjazd do Ringebu. Spotkaliśmy tam kolejnego gościa z sakwami, Niemca, który błąkał się po miasteczku tak jak my. Szukaliśmy zjazdu w stronę rzeki, żeby trafić jakieś przyjemne miejsce na rozbicie namiotu.
Miejscówka znalazła się na skraju czyjegoś pola :) Wieczór był piękny, a w nocy wspaniale rozgwieżdżone niebo wróżyło piękną pogodę na następny dzień.



Jeszcze w dolinie Grimsdalen


las porostów :)


porosty, które robią tyle kolorystycznego zamieszania


punkt informacyjny, ciepły, otwarty :)




a tak podobno góry wyglądają, gdy jest ładna pogoda


po podjeździe


Rondveg




faremka




kamień graniczny między okręgami








zachód słońca :) nad Ringebu




  • DST 56.89km
  • Czas 04:38
  • VAVG 12.28km/h
  • VMAX 48.17km/h
  • Sprzęt noname
  • Aktywność Jazda na rowerze

heja z Norge/ połóweczka

Sobota, 25 sierpnia 2012 · dodano: 25.08.2012 | Komentarze 1

Dostep do neta :) Jestesmy w Donbas, marnujemy czas na ladowanie baterii do telefonow, kamer i innych pasci. Power trwaweller jest do bani, przynajmniej ten, ktry my mamy. Dramat. Ladujemy wszytstko na piechote.
Za chwile ruszamy do kolejnego parku narodowego Norwegii, mamy nadzieje, ze uda sie spotkac wola pizmowego :) albo jakies stado reniferow. hehehehe
Gory sa wspaniale, wybieramy podjazdy zamiast trekkingu. Trudno. Na pochodzenie bedzie w zyciu jeszcze czas :) Wspaniale widoki, po ktorych zapomina sie o 20km toczeniu sie pod gorke, zapieraja dech w piersiach, wyrywaja z butow, etc.
Do napisania na twiterku :* Buziaki dla naszych Rodzicow i tych, ktorzy nam kibicuja :D
...tak było z Dombas na żywo. Z podniecenia, że udało nam się znaleźć darmowy internet zapomniałam napisać, że chwile wcześniej widzieliśmy klempe z młodymi łosiami ;) Faktycznie zmarnowaliśmy na stacji benzynowej kilka godzin, czekając aż naładuje się telefon i bateria w kamerze ;/ A przy wyjeździe jeszcze się zamotaliśmy w wiejskiej drodze. Chwilę później znowu jechaliśmy w góry :) Chmura Kapka płynęła po niebie za nami. Nie było mi do śmiechu, gdy po paru kilometrach podjazdu, zaczął boleć mnie kręgosłup i przerwy w pedałowaniu były coraz częstsze. Toczyliśmy się powoli.
Wypatrywaliśmy wołów piżmowych, ale spotkaliśmy na drodze tylko kudłate krowy :) i oczywiście owce :) Znowu dookoła góry. Skały pokryte porostami nadawały im specyficzny kolor, a promieniach słońca, które czasami się przebijało, wyglądały zupełnie wyjątkowo. Tym razem znaleźliśmy się w najstarszym parku narodowym Norwegii - Rondane. Ogromne przestrzenie dają schronienie dzikim stadom reniferów, chociaż nam nie udało się zobaczyć ani połowy.
Nagrodą za te męczarnie na podjeździe był widok na dolinę Grimsdalen, przez której środek malowniczo wiła się rzeka. Według badań pierwsza działalność człowieka miała miejsce w tej dolinie 4000 lat p.n.e., a najbardziej rozwinęła się w erze Wikingów między 1000-1300 rokiem n.e. Najstarsze zachowane domy pochodzą z XVII wieku. W Grimsdalen farmy zebrane są w pięciu grupach, część z nich funkcjonuje w okresie lata dla podtrzymania tradycji. Takie mniej więcej informacje udało nam się przeczytać na tablicy informacyjnej :)
Podjechaliśmy pod schronisko, nawet zaglądnęliśmy do środka, ale ceny były takie same jak w Glitterheim. Dowiedzieliśmy się za to, że pole namiotowe poniżej było darmowe.
Zimno było przeokrutnie, przy gotowaniu siedziałam w dwóch puchówkach i nie było szczególnie ciepło.
Do namiotu uciekliśmy przed deszczem z nadzieją, że następnego dnia pogoda będzie przynajmniej przyzwoita.


Muzeum Parku Rondane i to niestety jedyny wół piżmowy jakiego widzieliśmy


podjazd jeszcze przy dobrej pogodzie :)


łoś :D












Grimsdalen


farmy






grimsdalshytta


miejscówka


  • DST 65.72km
  • Czas 04:37
  • VAVG 14.24km/h
  • VMAX 57.90km/h
  • Sprzęt noname
  • Aktywność Jazda na rowerze

pod górę w Reinheimen

Piątek, 24 sierpnia 2012 · dodano: 13.09.2012 | Komentarze 0

Nad Tesse była cudna cisza i spokój, brzegi jeziora w ogóle nie zagospodarowane, droga tylko szutrowa, dookoła góry. Nie chciało mi się stamtąd jechać.
Poranne gotowanie, zmywanie czarnych garów, pakowanie i pierwsze kilometry, pożegnanie z Jotunheimen, teraz już tylko będziemy oddalać się od olbrzymów.
Gdzieś tam daleko widzieliśmy rozpogodzone niebo, na nasze szczęście to gdzieś, było naszym celem :) Kilkukilometrowy zjazd, widok na lodowcowe jezioro Vågåvatn, którego kolor kontrastuje z ciemną zielenią otaczających go lasów. Nie zdążyłam się zatrzymać na zjeździe, było stromo jak cholera, do tego samochody, ale żałuje.

Pierwszy postój w Vagamo. Oj jak się tam snuliśmy między marketami! Za dużo sklepów, bo chyba z cztery, zaliczamy wszystkie :) aż mnie złość bierze, że taką słoneczną pogodę marnujemy na siedzenie w miasteczku.

Znowu przebijamy się przez góry, kolejna zamknięta droga i znowu szuterek, tym razem całkiem porządny. Podjazd ok 20 km, ciągle pod górę w towarzystwie chmury - Kapki, która się do nas przykleiła i nie odpuszczała nas praktycznie na krok. Czasami mocniej dawała osobie znać. Tego dnia owce zaplanowały na nas zmasowany atak. Jedna grupa odcięła nam drogę, druga zaskoczyła nas z tyłu. Gdy pokonaliśmy owczą zaporę, te rozpoczęły pogoń za nami :) Ale się uśmiałam. Zwierzaki strasznie spragnione ludzkiego towarzystwa. Dalej krowy, które pasły się na szczęście za ogrodzeniem, biegły za nami wzdłuż płotu. Chyba chciały już wrócić z pastwisk do swoich stajni :)

Najwyższy punk osiągnięty tego dnia to około 1200 m n.p.m. Byliśmy na granicy Parku Narodowego Reinheimen, który powstał by chronić wspaniałe góry i siedliska dzikich reniferów. Widok zapierał dech w piersiach, a komentarz był typowo polski :D

Nie ma co gadać...

Spaliśmy w świetnym miejscu nad rzeką, wieczorem kolacja i kompanko w lodowatej wodzie. Noc minęła spokojnie.




minisosna nad Tysse


farmy
















podjazd













  • DST 59.60km
  • Teren 39.60km
  • Czas 04:31
  • VAVG 13.20km/h
  • VMAX 50.60km/h
  • Sprzęt noname
  • Aktywność Jazda na rowerze

gleba w krainie olbrzymów

Czwartek, 23 sierpnia 2012 · dodano: 12.09.2012 | Komentarze 1

Na śniadanie prawie nie padało ;) do tego udało nam się złożyć namiot na sucho i ugotować gulasz z torebki wzbogacony o kiełbachę i zebrane grzyby :D smakowało. Na wyjeździe to chyba wszystko smakuje...nawet przedziwne specjały kupowane na miejscu.
Znowu byliśmy na trasie, która udostępniana jest samochodom/motorom za opłatą. Pojawiło się tylko kilka pojazdów tubylców z okolicznych farm. Towarzyszyła nam tylko cisza, chmura kapka i owce. Owce są wypasane na ogromnych przestrzeniach, pozostawione bez najmniejszego nawet dozoru. Zwierzaki były bardzo towarzyskie, gdy zsiadłam z roweru zaczęły mnie obwąchiwać, lizały sakwy, na szczęście nic nie podgryzły :) trochę nawet ze mną szły :D Mojego Miśka chciały zaatakować, zagrodziły mu drogę i pogroziły kopytkiem hehe. Niebezpieczne zwierzęta tam żyją!

Droga była szutrowa, nie wiem czy to już teren czy nie bardzo, ale miejscami było nawalone tyle żwiru, że trudno było przejechać bo koło grzęzło. Początkowo ostro pod górę, dalej już lekki podjazd. Ostatnie 8km było w ogóle zamknięte dla ruchu samochodów, jedynie przy bramie dostępne były rowery, kaski, przyczepki rowerowe dla dzieci, które można było pożyczyć i zapłacić dopiero w schronisku. Wypożyczalnia była samoobsługowa i zakładano, że wszyscy użytkownicy będą uczciwi. Bardzo to piękne.
Wiatr rozganiał chmury i pogoda stawała się coraz lepsza, chociaż cały czas było bardzo dynamicznie. Co tu pisać o widokach... marna ze mnie Orzeszkowa i opisy natury nie będą zapierać tchu w piersiach, zdjęcia oddają tylko część tego co widzieliśmy, a już na pewno nic nie odda uczucia wolności i spełnienia, poczucia, że się jest we właściwym miejscu, szczęścia, które wypełnia od czubka głowy po końce palców :)

Schronisko przypominało schron tylko z zewnątrz, w środku był to można powiedzieć elegancki hotel. Nocleg kosztował około 100- 150zł w zależności od wybranej opcji, obiad 150zł (trzydaniowy), a my zafundowaliśmy sobie po maluśkiej herbatce (13zł). Chciałam zostać... i wyjść na tą górkę, ale prognoza przewidywała na najbliższe dni opady. Bez sensu. Znowu obiecujemy sobie, że wrócimy tu :) ale bez rowerów, tylko w góry...
W drodze powrotnej udaje mi się wypatrzyć renifery, tylko dwa, może gdzieś poza zasięgiem wzroku było stado :)

Obawiałam się zjazdu po żwirze. Jechałam ostrożnie, kilka razy zmówiłam zdrowaśkę i jakoś poszło. Misiek czekał na mnie na rozjeździe, czekał zadowolony jakiś taki. Tak stał i tak patrzy na mnie, bo przeżywałam zjazd i opowiadałam jak to źle i nie dobrze było, i mówi: " O tu mam dziurę bo się wywaliłem" i pokazuje na kurtce pod kieszenią, i na spodnie. Motyla noga - zaklęłam szpetnie, zaklęłam szpetniej, gdy zobaczyłam dziursko na plecach, duże dziursko. Patrząc perspektywicznie i mając na uwadze norweską pogodę deszczową - wyglądało to raczej nieciekawie. Jechaliśmy dalej lamentując i szukając noclegu nad jeziorem Tesse.
Spanko było świetne, chociaż do brzegów jeziora mieliśmy trochę daleko i nie chciało nam się zupełnie pójść po wodę, co oznaczało kanapki na kolację :)
Wieczór był piękny, słońce zachodziło za góry, a dookoła panowała uspakajająca cisza.


moje stado :D


droga


pukając do nieba bram


wypożyczalnia




schronisko


w schronisku :)




woda zabarwiona na czerwono od rosnących tam porostów



farma


reniferek








farma


Jezioro Tesse


zaskakujące widoki



  • DST 46.25km
  • Czas 02:24
  • VAVG 19.27km/h
  • VMAX 61.79km/h
  • Sprzęt noname
  • Aktywność Jazda na rowerze

Bessegen

Środa, 22 sierpnia 2012 · dodano: 11.09.2012 | Komentarze 0

Liczyliśmy, że pogoda się utrzyma ale jak zwykle psikus ;) Chmurzyska zasłoniły nasz cel, czyli Bessegen. To wąski grań między dwoma jeziorami, z których - Gjende ma kolor jasnozielony, bo wpływa do niego woda z lodowca, drugie zaś Bessvatnet jest zwyczajnie niebieskie.
Rowery zostawiliśmy pod sklepem przy przystani promu, który pływa na Gjende przewożąc turystów do Memurubu, skąd niektórzy zaczynają swoją wycieczkę na Bessegen. My zaczynaliśmy tradycyjną drogą. Najgorsze było rozczarowanie po wyjściu na grań - brak widoku jakiegokolwiek, byliśmy w chmurze, jakiejś paskudnej, która wcale nie miała zamiaru się usunąć. Posiedzieliśmy trochę na szczycie, zmarzliśmy, zjedliśmy czekoladkę i zaczęliśmy schodzić. Ale nagle delikatne podmuchy wiatru, czy ciepłe powietrze, czy nie wiem co spowodowały, że chmury się podniosły. No to wracamy! I było warto, bo widok był wspaniały :)

Rowery stały na swoim miejscu, przebraliśmy buciory na rowerowe i ruszyliśmy dalej. W planie pierwotnym mieliśmy odwiedzić Lom i próbować wejść na tego Galdhopiggenam przeklętego po wielokroć, ale impuls zadecydował, że jednak nie ta górka, a Glittertind stanie się naszym celem. Więc kierowaliśmy się na drogę, która będzie prowadziła do schroniska pod tym szczytem.
Jechaliśmy wzdłuż rzeki Sjoa wypływającej z Gjende, której kolor nadal był mlecznozielony. Nawet pokusiliśmy się zjechać w nieznane leśne ostępy, żeby zobaczyć kanion wyrzeźbiony przez rzekę. Sjoa jest popularnym miejscem dla wszelakich aktywności wodnych, zwłaszcza raftingu.
Dzień zakończyliśmy na małej polanie, na początku szutrowej drogi prowadzącej na dach Norwegii :) Na kolacje kanapki, bo zaczęło padać :)


nur czarnoszyi


jeden z dwóch najbardziej popularnych szlaków w Norwegii, drugi to droga na Galdhopiggen - najwyższy szczyt tego kraju


oznaczenie szlaku


a tu widać drogę, którą przejechaliśmy dzień wcześniej


między chmurami


pustka


i mam co chciałam :)


Misiek szuka zasięgu












góry odbijają się jeziorze...


Sjoa


Sjoa

w stronę zachodzącej góry ;)